Babcia Franciszka zawsze mówiła, żeby nie kłaść butów na stole, bo będzie nieszczęście. I jak się sól rozsypało, to też krzywo patrzyła.
– Będzieta się kłócić! – krzyczała – to już lepiej cukier rozsypujta, to się będziem śmiać.
– Śmiać się nie będziem, bo cukier przecie na kartki, a sól bez kartek można kupić – kwitował dziadek Franek.
Działo się to w czasach, kiedy w sklepach były puste półki albo co najwyżej ocet na nich stał, bo octu nikt nie kupował. Tasia nie wiedziała po co w sklepach są puste półki i co robiły w nich sprzedawczynie, skoro nie było co sprzedawać. No i dlaczego nikt tego octu nie kupował?
– Czerwona zaraza – wzdychał dziadek Franek – ale jeszcze gorsza czarna zaraza…
O czerwonej i czarnej zarazie Tasia też nic nie wiedziała. Ale na pewno to musiało być jakieś straszydło, skoro zabierało ze sklepów wszystko poza octem.
Tego dnia Tasia pojechała z rodzicami na wieś do dziadków Franków. Najpierw tramwajem, potem pociągiem, a potem autobusem. To nie był wyjazd na wakacje. Była połowa czerwca. I tam, na wsi, zobaczyła buty na stole. Miała je przed samymi oczami. Ich podeszwy były czyściutkie i nieużywane. Tasia pomyślała, że są zrobione z tektury. Obeszła stół i zobaczyła, że leży na nim jakaś pani, na której stopy założono te czyściutkie buty. W pokoju unosił się zapach zapalonej świecy. Okna były zasłonięte i w pomieszczeniu panował półmrok. Kurz krążył w smudze światła. Na zewnątrz gorącem buchało już lato.
– Kim jest ta pani? – zapytał mały Janek, kuzyn Tasi.
– To jest twoja mamusia – odpowiedział tatuś Tasi.
– Dlaczego ona tak leży i się nie rusza?
– Ona umarła.
– Aha, to dobrze, bo ja już myślałem, że jest bardzo chora – powiedział z powagą Janek – Ona zaraz wstanie. Zawsze tak jest, kiedy się kogoś zabija. Najpierw się przewraca i leży, a potem zaraz wstaje. Wiem, bo często bawię się w wojnę na podwórku.
– Nie, ona już nigdy nie wstanie. Jej nikt nie zabijał. Ona umarła. Rozumiesz?
Janek chyba nie rozumiał. Tasia też nie.
Potem wszyscy powoli poszli w kondukcie. Śpiewali pieśni, płakali, rozmawiali, niektórzy nawet po cichu chichotali. Mamusia miała śmieszny mały kapelusik z woalką i była smutna. Trzymała Tasię za rączkę. A tatuś niósł wieniec z białymi kwiatkami, które nazywały się margerytki.
– Dąbki, panie, dąbki, długo się trzymają, nawet, jak jest bardzo ciepło – zapewniała sprzedawczyni w kwiaciarni.
Tatuś kupił jednak białe margerytki.
– Margerytki to królowe nieśmiertelności – powiedziała mamusia.
– W sam raz na ostatnią drogę cioci Małgorzaty – dodał tatuś.
Tasi też się podobały.
– Szkoda umierać w taką pogodę… – szepnął ktoś z żałobników.
Tasia nie wiedziała co to znaczy „umierać”. A pogoda upajała zapachem jaśminów i piwonii.
W końcu kondukt zatrzymał się. Ksiądz odmówił modlitwę. Gorący, piaszczysty podmuch powietrza spowił wszystkich.
Mały Janek bawił się ziemią, która leżała dookoła głębokiego dołu. Rozgrzebywał ją i budował zamek. Kiedy zabrano go stamtąd, a ziemię zaczęto wsypywać do dołu, rozpłakał się:
– To jest mój zamek!
Tasia patrzyła jak ziemia z głuchym uderzeniem spada do ciemnego dołu, a płatki margerytek unoszą się na wietrze. Usłyszała dziecięcy śmiech, ale nie wiedziała, czy to śmieją się anioły, które machały do niej z nieba, czy mały Janek, który biegał za białymi płatkami margerytek. Zamyśliła się i chyba wtedy zrozumiała, że butów na stole nie wolno kłaść, bo nieszczęście gotowe.