Pan Stachowiak mieszkał w kamienicy od frontu. Miał widok na ulicę i pewnie wiedziałby co się na niej dzieje, ale na ulicy Łąkowej nic się nie działo. Czasem tylko z wolna przejechał jakiś jeden samochód i nikt poza mieszkańcami kamienic tędy nie przechodził. Pan Stachowiak mieszkał nad piekarnią, w której sprzedawał chlebek i bułeczki, mleko i śmietankę, sól i cukier, i pewnie nic więcej.
– Idziemy po sprawunki – mówiła babcia Lusia.
Tasia nie wiedziała, co to są te sprawunki i kto się sprawuje i jak, ale grzecznie szła z babcią do pana Stachowiaka. Zawsze pachniało tam świeżym chlebkiem. Tasia lubiła ten zapach. Dawał chlebowe ciepło.
Pan Stachowiak zamykał piekarnię w niedziele i wtedy odpoczywał, ale kiedy mamusia zapominała kiedyś kupić chleb, to zapukała do mieszkania pana Stachowiaka w kamienicy od frontu. Skrzyp, skrzyp – poruszył się zamek w drzwiach. Pan Stachowiak nic nie mówił, tylko otworzył jedne drzwi, a potem drugie i Tasia zobaczyła wielką maszynę, która pożera pieniążki. Pan Stachowiak nacisnął kilka klawiszy, przekręcił korbką, zadzwonił dzwonek kasy i otworzyła się szuflada. Mamusia podała odliczone pieniążki, a pan Stachowiak podał jej chlebek. Kasa podobała się Tasi najbardziej.
Sprawunki były naprawdę przyjemne. Żeby kupić drewienko do rozpalania ognia w piecu, trzeba było przejść ulicę Łąkową i Kwiatową, a potem ulicę o śmiesznej nazwie Rybaki i dojść na Półwiejską. Tam po schodkach w dół był malutki, ciemny sklepik. Drewienko leżało sobie zawsze w stercie pod schodami. Tasia wybierała najładniejsze, najbardziej pachnące. Potem mamusia podpalała drewienko i wrzucała do pieca, który buchał wesołym płomieniem i w małym mieszkanku od razu robiło się przyjemnie ciepło.
Oprócz drewienka w sklepiku po schodkach w dół można było kupić fistaszki, które wyglądały jak małe kokony. Ale Tasia wiedziała, że nie ma w nich żadnych robaczków, tylko mieszkają tam dwa albo trzy orzeszki. Takie orzeszki świetnie się chrupie, kiedy na przykład tatuś albo mamusia czyta dziecku książeczkę z obrazkami. Tasia o tym też wiedziała i dlatego lubiła, kiedy mamusia już wychodząc ze sklepiku po schodkach w dół wołała:
– A, i jeszcze fistaszków proszę mi zważyć ćwierć kilograma.
Starszy szary pan sprzedawca sypał szufelką fistaszki do papierowej torebki i kładł na jednej szalce wagi. Na drugiej stawiał odważnik. Waga miała dwa dziubki. Tasia była pewna, że to dwa małe skamieniałe ptaszki. Bardzo lubiła patrzeć jak te dziubki się delikatnie kołyszą i w końcu stykają ze sobą. To znaczyło, że fistaszków jest dokładnie ćwierć kilograma.
Naprzeciwko sklepiku po schodkach w dół był składzik z marcepanem. Z okna wystawowego patrzyła na Tasię cała marcepanowa menażeria: kotki, myszki, pieski, świnki, króliczki. Były tam też marcepanowe banany, migdały, truskawki, wisienki, ziemniaczki. Tasia najbardziej lubiła różowe marcepanowe świnki oraz migdałki i ziemniaczki.
Nigdy nie wiedziała jednak od czego zacząć jeść taką marcepanową świnkę, bo żal jej było i uszków, i ogonka. Łatwiej było zjeść ziemniaczki lub migdałki, bo nie miały ani oczków, ani uszków, ani ogonka. Marcepanki były bardzo drogie, więc problem z ich zjedzeniem miała dosyć rzadko. Zwykle dostawała je na święta.
Sprawunki z babcią Lusią trwały dłużej. Szły aż na Plac Bernardyński na Zielony Rynek. Tasia lubiła zapach koperku, który się tam unosił. Lubiła też młode różowe ziemniaczki, które nazywały się myszki. Bo młode ziemniaczki myszki najlepiej smakują z koperkiem i zimnym masełkiem. Tak samo, jak ciepły chlebek od pana Stachowiaka. Też najlepiej smakuje z zimnym masełkiem, które pięknie rozpływa się na ciepłym chlebku:
– Niebo w gębie! – mówiła Tasia, powtarzając za tatusiem, bo on też bardzo to lubił.
Tak to sprawunki zbliżyły Tasię do sfer niebieskich.