– A ciastków wam dać? – pytała babcia Franciszka, która mieszkała na wsi. Zawsze to powtarzała przy pożegnaniu, kiedy Tasia wracała z wakacji. Babcia wyciągała wtedy ogromną kolorową puszkę pełną amoniaczków – ciasteczek z cukrem, które piekła raz do roku. Ciasteczka mieszkały sobie w tej ogromnej puszce i robiły się coraz bardziej czerstwe i chyba nikt ich nie chciał jeść poza babcią Franciszką, która lubiła je moczyć w herbatce. Kiedy jednak udało się trafić, że babcia akurat wyciągała świeże amoniaczki z pieca, były kruche i same rozpływały się w ustach. Wtedy wszyscy chętnie je chrupali.
Na wsi Tasia zostawała sama ze sobą, bo babcia Franciszka miała zawsze coś do roboty. A to dawała jeść świnkom, a to krowy doiła albo gotowała obiad dla całej rodziny. Dziadek Franciszek pracował w polu i całe dnie nie było go w domu. Mamusię rwał kręgosłup, jak tylko przyjeżdżała do dziadków. Leżała więc w łóżku i czekała na przyjście pani felczerki, która była prawie lekarzem, ale znała się na rzeczy. Prawdziwego lekarza we wsi nie było. Felczerka znała się wprawdzie na kręgosłupach, ale mamusia i tak musiała dwa tygodnie leżeć bykiem w łóżku i wygrzewać się pod pierzyną, chociaż na dworze był upał.
We wsi było jezioro, a woda Tasię wprost przyciągała. Jak tylko znalazła się na brzegu, natychmiast musiała wskoczyć i pływać po warszawsku, czyli brzuchem po piasku. Nikt z dorosłych nie mógł jej nauczyć pływać, bo nikt nie umiał. Każdy był czymś zajęty: babcia gospodarstwem, dziadek polem, mamusia chorobą, a tatuś pracą w mieście. Tasia stawała więc przed całym zagonem ziemniaków, który rósł obok domu, brała kabel od żelazka i urządzała koncerty. Śpiewała wszystkie piosenki, które zapamiętała z radia. Publiczność złożona z ziemniaczanych krzaków była dosyć milcząca. Nie było aplauzu, ani nawet oklasków, ale mimo to Tasia kłaniała się pięknie.
Mamusia w końcu zdrowiała, a kiedy czasem przyjeżdżał tatuś, szli wtedy we trójkę nad rzekę. Na piskach rosły jeżyny. Zbierali je w koszulkę Tasi, z której mamusia robiła siatkę. Piach był biały, miękki i wspaniale było chodzić po nim boso.
– A ciastków wam dać? – zapytała babcia Franciszka, kiedy już pakowali się i wracali do miasta. Wzięli więc pełną torebkę babcinych amoniaczków, która później zalegała do wiosny na szafie.
Wrócili do swojej kamienicy. Nastała pora deszczowa i słotna. Deszcz kapał sobie i wygrywał różne melodie o metalowy parapet. Tasia próbowała je zapamiętać i zaśpiewać, ale rzadko jej się to udawało. Wolała więc gapić się na wzorki na ścianie. Widziała tam całe światy, snuła ciekawe opowieści. Potem nauczyła się zeskrobywać farbę paluszkiem, żeby poprawić trochę rysunek, który malarz zrobił wałkiem do malowania ścian. Kiedyś mamusia powiedziała, że farba odpada i trzeba znowu robić malowanie. Tasia wcale nie myślała, że farba odpada, tylko, że rysunki są coraz ładniejsze. Na szczęście malowanie przesuwało się na kolejną wiosnę i całą porę deszczową, i słotną Tasia spędziła na tworzeniu swoich historyjek na ścianie przy łóżku.
Pewnego dnia Tasia została na popołudnie w mieszkaniu dziadków – tych miejskich dziadków, którzy zajmowali dwa pokoje z kuchnią i spiżarnią w tej samej kamienicy.
Babcia Lusia powiedziała, że przyjdą do nich w gości i żeby Tasia była grzeczna. Pierwsza pojawiła się malutka pani Janka w dużym kapeluszu, a potem ciocia Wisia, która miała powieki pomalowane błękitną kredką. Na końcu przyszedł pan Łucjan, który przyniósł śmieszną paczuszkę przewiązaną papierowym sznureczkiem.
Wszyscy zasiedli do stołu. Pili kawkę i herbatkę, a Tasia pilnie im się przyglądała. Gadali i gadali. Tasia nie wiedziała o czym można tak długo gadać, ale to były sprawy dorosłych. Babcia otworzyła w końcu paczuszkę z papierowym sznureczkiem i wyłożyła na porcelanową paterę ozdobioną malutkimi różyczkami kilka ciastek tortowych. Każde z nich ułożone było na osobnej papilotce, która wyglądała jak kołnierzyk.
Tasia znała papiloty, które babcia zakładała na włosy na noc. Jej fryzura przypominała wtedy watę cukrową, ale babcia mówiła, że to sprawa mody. Tasia nie wiedziała, czy papilotki na ciastkach to też sprawa mody. Pewnie tak. Babcia chciała dać Tasi jedno ciastko w papilotce, ale ona grzecznie podziękowała, bo strasznie nie lubiła ciastek tortowych ze sztywnymi kremami, robionymi na margarynie. Brrr – były okropne.
Najbardziej podobały jej się te papierowe kołnierzyki zwane papilotkami. Ze zdziwieniem przyglądała się, jak pan Łucjan ciągle gada i gada, śmieje się i zjada jedno ciastko za drugim. W końcu ostatnie ciastko pochłonął razem z papilotką. Za nic nie dawało się go pogryźć, szeleściło między zębami pana Łucjana, zanim w końcu zauważył, że zjada papier. Tasia nie mogła uwierzyć, że można tak zagadać tortowe ciasteczko z papilotką.
Śmiechu było dużo, a ciastek tortowych zabrakło. Na szczęście mamusia dała babci ciasteczka – amoiniaczki – przywiezione z wakacji od babci Franciszki. Były już wprawdzie czerstwe, ale bardzo ładnie wyglądały na paterze z różyczkami.